Powroty do związku, kiedy rozstaniu towarzyszy policja i pogotowie, kilka wizyt na ostrym dyżurze oraz mocny uszczerbek na zdrowiu i wyglądzie, nie są proste.
Proces
rozpoczął się jesienią, kiedy kilkukrotnie śniło mi się, że
jeżdżę po starych śmieciach, po pięknych,
kamienisto-korzenistych, leśnych ścieżkach Przesieki.
Pewnego
ranka obudziła się z myślą, że muszę zamontować do auta hak,
żeby móc zamontować na nim bagażnik i przewieźć w góry rower.
Wczoraj
padało, było ślisko, było kamieniście, aczkolwiek błoto nie
spływało wąskimi rynnami między drzewami tak, jak podczas moich
pierwszych i ostatnich Akademickich Mistrzostw Polski w Cross Country
Mountain Biking.
Pamiętam,
że w połowie biegu miałam dość. Nie zrobiłam odpowiedniej
rozgrzewki i resztką sił wyjeżdżając pod kamienistą górkę
chciałam odbić na trawiasty stok prowadzący do mety.
Chciałam
zrezygnować, bo brakowało mi sił.
"Jak
nie tym razem, to następnym" - stwierdziłam, ale następna
myśl brzmiała: jeśli teraz się poddam, nigdy sobie tego nie
wybaczę.
Chwilę
później przekroczyłam granicę rozgrzewki. Mój organizm dał mi
zastrzyk adrenaliny i całe zmęczenie zniknęło.
Gdybym
wtedy zrezygnowała, faktycznie nigdy bym sobie tego nie wybaczyła.
Rok
później, dzień przed kolejnymi AMP-ami (Akademickimi Mistrzostwami
Polski) w MTB odebrałam rower z serwisu i uległam wypadkowi.
Minęło
kilka lat, kiedy znów wsiadłam na rower.
Miejski.
Co
roku, po tej kilkuletniej przerwie od rozstania z moim MTB wsiadając
po zimie na jakiś miejski dwukołowiec miałam tę samą myśl: "jak
ja to kocham!!!"
Przez
lata jeździłam po płaskim, trzęsąc się przed każdym
krawężnikiem z obawy, że się poślizgnę i wywalę.
Wczoraj,
po dokładnie 12 dwunastu latach bez jednego miesiąca udało mi się
przełamać i wrócić do związku z moim żółtym MTB-em.
Padało,
aczkolwiek nie tak mocno, jak podczas zawodów. Ale było ślisko.
Trasa z kamieniami i korzeniami.
Jazda
głową w dół.
I
oczywiście bez kasku, który i tak nic by nie dał, bo w rowerowym
nie mam gardy.
Dziś
rano obudziłam się z myślą gdzie podział się mój numer
startowy?
Ale
to już nie ważne.
Ważne,
że znów są góry i rower.
I
obyło się bez haka.
A
to wszystko z pełną świadomością konsekwencji, jakie niesie za
sobą ten sport.
Z
wiekiem jest mi coraz bardziej wszystko jedno.
Kiedyś
całymi dniami potrafiłam biegać w szpilkach, bo "przecież
trzeba dobrze wyglądać".
Dziś
szpiki przez większą część roku leżą zakurzone, a ja, mam
wrażenie coraz bardziej się uwsteczniam. Jeszcze kilka lat temu nie
mogłabym wyobrazić sobie siebie "wychodzącej do ludzi" w
adidasach/tenisówkach, albo (o zgrozo) bez makijażu (aczkolwiek to
tylko w wakacje).
Kiedyś
po każdym intensywnym treningu przed jakimiś zawodami miałam
problem z... Napuchniętymi mięśniami.
I
wyglądałam jak (jak to trafnie ujęła Ewa Chodakowska w jednym ze
swoich postów) koleżanka Hulka i miałam problem z wciśnięciem na
siebie spodni.
To
jedna z konsekwencji uprawiania sportu.
Dziś
mi wszystko jedno, bo znów mogę robić to, co kocham.
Przełamanie strachu nie jest proste.
To
proces.
Ale
mój największy strachu udało mi się przełamać.
Wczoraj.
Zyskałam
więcej, niż mogłabym sobie wymarzyć.
Teraz
czas przełamać lęki związane z prowadzeniem firmy.
Mam
za sobą dwa bankructwa, ale do trzech razy sztuka.
_________________
O AUTORCE
Julia Daroszewska od ośmiu lat zajmuje się ogólnie pojętym marketingiem. Potrafi skutecznie wykorzystywać wszelkie dostępne na rynku narzędzia, co przekłada się na duże zasięgi i budowanie świadomości wspieranych przez nią marek.
Prowadzi firmę, której główną dziedziną jest wsparcie w zakresie szeroko pojętego Marketingu i Strategii Przedsiębiorstwa. Oferuje pomoc w budowaniu marek tworząc dla nich skuteczne plany działania na konkurencyjnych rynkach.
Julia Daroszewska prowadzi również szkolenia z tworzenia skutecznych profili/kont na LinkedIn i Facebooku - największych Mediów Społecznościowych wspierających biznes.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz