niedziela, 4 sierpnia 2019

Plakat i jego historia



W życiu nastolatka przychodzi taki dzień, kiedy postanawia w tymże życiu coś zmienić. I zwykle zaczyna się od jego absolutnie najniższego otoczenia, czyli od pokoju. 
Tego dnia, dnia swoich życiowych zmian, po wielu latach zobaczyłam w swoim pokoju ściany. Stało się to tuż po tym, jak zdarłam z nich kilka nędznej jakości plakatów powyrywanych z czasopism młodzieżowych...

(jakby ktoś chciał wiedzieć, miałam plakat Piaska, którego głos uwielbiam do dziś, nie ważne, co śpiewa, Iglesiasia - którego starych płyt mogę słychać w kółko, oraz epizod z Leanrdo Di Caprio - jak można się domyślić, po obejrzeniu Titanica, na którym byłam z klasą w kinie dokładnie w dniu swoich urodzin)*

...oraz tonę jeszcze gorszej jakości plakatów ze zwierzakami wyrwanych z miesięcznika "Zwierzaki", które tata kupował mi od jego pierwszego numeru.

Gołe ściany zaczęły ziać swoją brudną bielą i, mimo włosów do pasa (bo jakże by inaczej), poczułam się łyso.
Na największej ścianie moja młodzieżowa inwencja bardzo twórczej wówczas wyobraźni postanowiła zrobić kolorowe (tęczowe! Dziś by to nie przeszło...) graffiti przedstawiające napis "Dżoolka" a nad łóżkiem miał zawisnąć jeden, porządny i ponadczasowy plakat.

Rozpoczęłam jego poszukiwania, co proste wcaleni nie było, bo sklepy oferujące plakaty pojawiły się w Polsce dopiero chwilę później.
Ale jak już to robiły, mnogość dostępnych w ofercie projektów tak mnie przytłoczyła, że zupełnie nie wiedziałam, co z nich wybrać. Słodkie kotki i pieski odpadały. Plakat z wywalonym jęzorem przedstawiający okładkę jakiejś tam płyty Rolling Stonesów również.
Wahałam się pomiędzy wizerunkiem moim zdaniem najpiękniejszej kobiety - Audrey Hepburn, a najseksowniejszej zdaniem świata - Marilyn Monroe. Musiałabym być jednak masochistką, żeby codziennie katować się wizerunkiem dziewczyny ładniejszej od siebie. Zaczynanie w ten sposób każdego dnia mogłoby doprowadzić do sukcesywnie pogłębiającej się depresji.
Ostatecznie stanęło na czarnym plakacie z logiem Playboya, marki doskonałej...

(wtedy jeszcze z punktu widzenia mnie, jako miłośniczki reklam, nie mającej pojęcia o istnieniu czegoś takiego jak marketing)

...złożonego z diamencików.



Szukając go zauważyłam, że nadal jest w sprzedaży, ale za znacznie mniej, niż wówczas. Najwidoczniej dopadła go deflacja. I dzięki niemu wiem, że takowe zjawisko w ogóle istnieje.


Zanim ów pomysł zrealizowałam, na zawsze wyprowadziłam się z domu. 

Moja fascynacja marką Playboy zakończyła się sesją do kalendarza w klimacie czasopisma z czasów redakcyjnych rządów Mellera. Sesja najwyraźniej spełniła ukryte marzenie "wszystkich głupich...", które to marzenie w filmie "Superprodukcja"** wyartykułował Krzysztof Globisz grający rolę reżysera.
Pełnego cytatu przytaczać nie będę, ale nie mogę nie dodać, że z Bogiem marzenia naprawdę się spełniają!

Ku pokrzepieniu oburzenia mogącego wystąpić ze strony co niektórych to czytających napiszę, że jestem wychowana trochę inaczej niż zdecydowana większość naszego wschodnio-katolickiego społeczeństwa. Wedle zasady, nic co ludzkie, nie jest mi obce, co w rodzinie lekarzy jest dość zrozumiałe – ciało człowieka to rzecz normalna i ludzka, a polska edycja Playboya (przynajmniej za czasów Raczka i Mellera) zrobiły z Amerykańskiego świerszczyka pochwałę kobiecego piękna, w przerwie między naprawdę wysokich lotów tekstami***.

W 2010 roku miałam więc sesję do kalendarza, która odbyła się na wówczas już mojej byłej uczelni Hochschule Zittau/Goerlitz w Goerlitz. Był to projekt studentów, którzy mieli znaleźć sposób na zebranie pieniędzy na cele charytatywne dla wybranej przez instytucji. 
I znaleźli. Wymyślili dwustronny kalendarz z aktami studentów i studentek tejże uczelni.
Byłam jedyną Polką w kalendarzu i jedyną kobietą, która na sesję przebyła ponad 200km. I postawiła warunek: "akt zakryty", na który to fotograf nie chciał się zgodzić. Negocjacyjne przeciąganie liny trwało chwilę, ale widać było, że zmierza donikąd. 
Powiedziałam:
- Ok, to nie. To ja wracam. Ale proszę o zwrot kosztów dojazdu.
Odwróciłam się i zaczęłam kierować w stronę wyjścia.

Skoro sesja się jednak odbyła, wiadomo, że wyszło na moje.
W ramach zwrotu kosztów dojazdu, wysłano mi egzemplarz kalendarza o okrągłej wartości 10EUR, za który nawet jego pomysłodawcy i twórcy musieli zapłacić.

Przez kolejne parę miesięcy odwiedzający mnie znajomi wchodząc do mieszkania zamiast, jak na ludzi przystało, mówić "cześć", już od progu witali mnie krzycząc "pokaż kalendarz!"





Kiedy po opuszczeniu klaustrofobicznego, akademickiego pokoiku, który miałam w zwyczaju nazywać swoim apartamentem zlokalizowanym w 10-cio piętrowym apartamentowcu z trzema windami i portierem, z czego wszystko, poza nazewnictwem schowków na szczotki, w którym Politechnika przechowuje po dwie-trzy osoby, było prawdą, przeniosłam się do pustego mieszkania, które na kilka kolejnych lat stało się moim biurem.

Ziejące pustką ściany zmotywowały mnie do ponownego zwrócenia uwagi na plakaty. Było to kilka lat temu, a więc już w dobie wysypu dekoracji do urządzania wnętrz, które to dekoracje zaczęły być dostępne nie tylko w Wielkopowierzchniowych Sklepach Specjalistycznych, ale również w zwykłych supermarketach.

W jednym z nich, podczas rutynowych zakupów, idąc tylną alejką natknęłam się na ramy z plakatami.
Przejrzałam je widząc dokładnie te same wzory, które naście lat wcześniej oferowały światu salony Empik i sklepy z serii Nanu-Nana, którzy jako pionierzy wprowadzili je do sprzedaży, zwątpiłam w ich sens.

Jednak plakaty mimo wszystko nie dawały mi spokoju. Przez myśl przeszło mi nawet zrobienie sobie własnego i wydrukowanie go w dużym formacie, ale kompletnie nie miałam na to pomysłu.
Nie wiedziałam, co chciałabym na nim umieścić.

Pewnego dnia, a raczej pewnych zakupów, przeglądając plakaty po raz kolejny,  trafiłam na taki, który niemalże wgniótł mnie w supermarketową posadzkę.





Rzeczy związane z Jezusem, a dokłądniej z wiarą w niego są w dzisiejszych czasach dość mocno bojkotowane. Kilka lat temu widziałam nawet mem, który mówił, że niedługo nastolatki w ramach swojego buntu będą czytać Biblię.



Blisko dwie godziny zajęło mi szukanie na dysku tego demotywatora i udało się w momencie, jak już miałam dać sobie z tym spokój. Przy okazji posprzątałam trochę w katalogach ze ściągniętymi z Internetu obrazkami.

Plakat, który zobaczyłam, był dokładnie tym, czego szukałam.
Kupiłam go natychmiast, mimo że w moim mieszkaniu-biurze nie pasował mi absolutnie do niczego w choćby promilu.  
Plakat przez pewnien czas w nim jednak wisiał dzielnie, aż do pamiętnego momentu nadepnięcia nogą na szkło antyramy, w której się znajdował.

Jak mogłam nadepnąć na antyramę? To proste! Lunatykując zdarza mi się czasem chodzić po ścianach!

A tak na poważnie, moje mieszkanie-biuro, które zdecydowanie bardziej było jednak biurem, niż mieszkaniem, miało jeden dyżurny gwóźdź służący mi często do fotografowania ubrań - łupów z imprez z cyklu SWAP Wrocław. 
Dość często więc antyramę z plakatem zdejmowałam ze ściany, żeby na jej miejscu na chwilę powiesić coś innego.
I takim oto sposobem, przez nieuwagę ją zdeptałam.

Plakat wrócił do swojej pierwotnej formy - do rulonu i trafił w kąt. Leżał tak do mojego giganta, a raczej wielkiej przeprowadzki, (o której nieco więcej już niebawem na Gingers Magazine), która rozpoczęła się w połowie grudnia zeszłego roku i trwała o parę miesięcy za długo.
A tak naprawdę trwa nadal, a końca jej nie widać!

Jakieś dwa miesiące temu postęp prac aranżujących mój obecny "apartament", przy którym, podobnie jak przy wspominanym akademickim, cudzysłów jest wymagany, doszedł do momentu, w którym mogłam postarać się o uzupełnienie nieszczęsnej antyramy o szybę i na powrót wprowadzanie do niej plakatu, który, w między czasie czterokrotnie zmieniał swój kąt zamieszkania.

Szklarz, za szybę podał mi zaporową cenę, dwukrotnie przewyższającą cenę nowej antyramy.
Nie lubię mnożyć dóbr, więc kupno nowej antyramy było dla mnie bez sensem, zwłaszcza, że z "niańczeniem" obecnej, bezszybnej męczyłam się minimum dwa lata.
O ile nie więcej.

Z racji chociażby mojej niewyobrażalnej cierpliwości i "zasiedzenia" oraz fatygi, należała się jej nowa szyba.

Podczas jednej z kolejnych wizyt w jakimś hipermarkecie budowlanym, podczas której po raz kolejny niczego nie załatwiłam, (aha, bo wtedy załatwiał coś mój brat)**** dowiedziałam się o istnieniu pleksi do antyram, które można było dokupić sobie na Allegro!
Jeszcze zanim wyszłam ze sklepu, kupiłam to, czego od tak dawna potrzebowałam.

Ale moje życie w tym momencie wcale nie stało się takie kolorowe. 
Dwa dni później, kiedy pleksi powinna być już u mnie, zadzwoniła pani z centrali firmy kurierskiej z informacją, że przesyłka już do nich doszła połamana i czy w takim razie ma ją odesłać, czy chcę mieć ją mimo wszystko dostarczoną.
- Nie no, przecież to bez sensu. Proszę ją odesłać. Ale co wtedy?
- Wtedy muszą pani wysłać kolejną, ale lepiej zapakowaną, żeby tym razem już się nie połamała.

Sprawa wydała się oczywista, ale tylko mnie i pani, która do mnie zadzwoniła. Dla firmy, która paczkę źle zapakowała - nie.
Po ponad dwóch tygodniach telefonicznych i mailowych "walk" otrzymałam pełen zwrot gotówki: za towar oraz przesyłkę.

Potrzebowałam paru dni, żeby stwierdzić, czy na prawdę do szczęścia jest mi ta antyrama potrzebna, zwłaszcza po tym, ile stresu i nerwów mi zapewniła.

Patrząc na stojący w jeszcze kolejnym z kolei kącie, smutny rulon, którego zawartości nie potrafiłam już nawet odtworzyć w pamięci, stwierdziłam, że owszem, owa antyrama jest mi do szczęścia potrzebna!

Również na Allegro, ale w innej firmie zamówiłam o dokładnie 1zł droższą pleksi.
W piątek, a mamy niedzielę, kurier przywiózł mi ją do domu.

Dziś rano, w czasie czekania, aż moje rytualne jajko na miękko ugotuje mi się na śniadanie*****, rozpakowałam swoją wielkogabarytową przesyłkę, cackając się z nią, (żeby się nie powtarzać), jak z wiadomo czym.

Chwilę później mój plakat zawisł na szarej ścianie, a ja, przeczytawszy jego treść, stwierdziłam, że jeszcze nigdy przedtem nie była mi ona tak bliska, jak właśnie dziś.
A sam plakat jeszcze nigdy nie pasowała do żadnego wnętrza, w którym kiedykolwiek mieszkałam tak, jak pasuje do tego.

Przeszło mi wtedy przez myśl, że to jest właśnie to miejsce, w którym powinnam być i Bóg wiedział to jeszcze zanim ja sama mogłabym o tym pomyśleć.


***

Powiesiwszy plakat w sypialni, w moim miejscu inspiracji, na przeciw leżanki fachowo zwanej szezlongiem i tuż obok piętrzącej się na parapecie dżungli kwiatów, ze zdziwieniem stwierdziłam, że niesamowicie wręcz pasuje on do tego miejsca. Rozwiało to moje najmniejsze wątpliwości, co do tego, że miejsce, w którym dziś jestem, jest dokładnie tym, w którym być powinnam. 

Od stłuczenia (zdeptania!) przeze mnie szyby z antyramy, zrolowany plakat tak dużo czasu spędził w kącie, że zapomniałem nawet, co jest na nim napisane.
Kiedy to przeczytałam, stwierdziłam, że treść, którą niesie ze sobą wdrukowany na nim wiersz nigdy wcześniej nie był tak aktualny, jak jest dzisiaj.
Tu i teraz.

Zdałam, sobie wtedy sprawę, że najwspanialszą rzeczą, jaka mnie w życiu spotkała to poznanie Jezusa, ten moment, kiedy usiadłam u jego stóp.
A później wgramoliłam się wyżej, żeby usiąść obok i tak rok za rokiem tam siedziałam, ale ostatnio przesunęłam się do Niego nieco bliżej.

Historia zasłon, które również wręcz absurdalnie dobrze pasują do mojej sypialni...

(a które miałam pociąć przy okazji pakowania którejś z kolei partii Dżemstera, bo nie pasował mi wcześniej absolutnie do niczego)

...też jest nietypowa. Tak nietypowa, że tylko Bóg mógł ją zaaranżować, bo żaden człowiek czegoś takiego by nie wymyślił.
A poznanie tego Boga, poznanie Jezusa jest najwspanialszą rzeczą, jaka mnie w życiu spotkała.
Wszystko inne jest miłym dodatkiem.


_____________________________

*...kompletnie i szczerze nie pamiętam, których

**Polski film Juliusza Machulskiego z 2002, w którym zagrało naraz sporo bardzo znanych aktorów

*** To tak dla, tudzież do osób, które gazety w życiu nie miały i od razu oburzają się przyrównując je do taniej pornografii.
Jesteście w błędzie.

**** co też wiąże się z ciekawą historią o tym, jakich inżynierów produkuje Politechnika Wrocławska i dlaczego niektóre wydziały tytułu inżyniera nie przyznają. Ale to już, jak napisałam, inna historia i zdecydowanie na inną przestrzeń do publikowania. Przestrzenią tą jest póki co tylko Facebook, ale wkrótce również i strona pod tytułem Błękitne Migdały.

***** kto kiedykolwiek jadł ze mną śniadanie ten wie, że jajko na miękko must sein!


______________

O AUTORCE


Julia Daroszewska od ośmiu lat zajmuje się ogólnie pojętym marketingiem. Potrafi skutecznie wykorzystywać wszelkie dostępne na rynku narzędzia, co przekłada się na duże zasięgi i budowanie świadomości wspieranych przez nią marek.
Prowadzi firmę, której główną dziedziną jest wsparcie w zakresie szeroko pojętego Marketingu i Strategii Przedsiębiorstwa. Oferuje pomoc w budowaniu marek tworząc dla nich skuteczne plany działania na konkurencyjnych rynkach.

Julia Daroszewska prowadzi również szkolenia z tworzenia skutecznych profili/kont na LinkedIn i Facebooku - największych Mediów Społecznościowych wspierających biznes.


OFRTA | KONTAKT 

______________


           Insta      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz