W
życiu nastolatka przychodzi taki dzień, kiedy postanawia w tymże
życiu coś zmienić. I zwykle zaczyna się od jego absolutnie
najniższego otoczenia, czyli od pokoju.
Tego dnia, dnia swoich życiowych zmian, po wielu latach zobaczyłam w swoim pokoju ściany. Stało się to tuż po tym, jak zdarłam z nich kilka nędznej jakości plakatów powyrywanych z czasopism młodzieżowych...
Tego dnia, dnia swoich życiowych zmian, po wielu latach zobaczyłam w swoim pokoju ściany. Stało się to tuż po tym, jak zdarłam z nich kilka nędznej jakości plakatów powyrywanych z czasopism młodzieżowych...
(jakby
ktoś chciał wiedzieć, miałam plakat Piaska, którego głos
uwielbiam do dziś, nie ważne, co śpiewa, Iglesiasia - którego
starych płyt mogę słychać w kółko, oraz epizod z Leanrdo Di
Caprio - jak można się domyślić, po obejrzeniu Titanica, na
którym byłam z klasą w kinie dokładnie w dniu swoich urodzin)*
...oraz
tonę jeszcze gorszej jakości plakatów ze zwierzakami wyrwanych z
miesięcznika "Zwierzaki", które tata kupował mi od jego pierwszego numeru.
Gołe
ściany zaczęły ziać swoją brudną bielą i, mimo włosów do
pasa (bo jakże by inaczej), poczułam się łyso.
Na
największej ścianie moja młodzieżowa inwencja bardzo twórczej
wówczas wyobraźni postanowiła zrobić kolorowe (tęczowe! Dziś by
to nie przeszło...) graffiti przedstawiające napis "Dżoolka"
a nad łóżkiem miał zawisnąć jeden, porządny i ponadczasowy
plakat.
Rozpoczęłam jego poszukiwania, co proste wcaleni nie było, bo sklepy oferujące plakaty pojawiły się w Polsce dopiero chwilę później.
Ale
jak już to robiły, mnogość dostępnych w ofercie projektów tak
mnie przytłoczyła, że zupełnie nie wiedziałam, co z nich wybrać. Słodkie
kotki i pieski odpadały. Plakat z wywalonym jęzorem przedstawiający
okładkę jakiejś tam płyty Rolling Stonesów również.
Wahałam
się pomiędzy wizerunkiem moim zdaniem najpiękniejszej kobiety -
Audrey Hepburn, a najseksowniejszej zdaniem świata - Marilyn Monroe.
Musiałabym być jednak masochistką, żeby codziennie katować się
wizerunkiem dziewczyny ładniejszej od siebie. Zaczynanie w ten
sposób każdego dnia mogłoby doprowadzić do sukcesywnie
pogłębiającej się depresji.
Ostatecznie
stanęło na czarnym plakacie z logiem Playboya, marki doskonałej...
(wtedy jeszcze z punktu widzenia mnie, jako miłośniczki reklam, nie mającej pojęcia o istnieniu czegoś takiego jak marketing)
...złożonego
z diamencików.
Szukając
go zauważyłam, że nadal jest w sprzedaży, ale za znacznie mniej,
niż wówczas. Najwidoczniej dopadła go deflacja. I dzięki niemu
wiem, że takowe zjawisko w ogóle istnieje.
Zanim
ów pomysł zrealizowałam, na zawsze wyprowadziłam się z domu.
Moja
fascynacja marką Playboy zakończyła się sesją do kalendarza w
klimacie czasopisma z czasów redakcyjnych rządów Mellera. Sesja
najwyraźniej spełniła ukryte marzenie "wszystkich
głupich...", które to marzenie w filmie "Superprodukcja"**
wyartykułował Krzysztof Globisz grający rolę reżysera.
Pełnego
cytatu przytaczać nie będę, ale nie mogę nie dodać, że z Bogiem
marzenia naprawdę się spełniają!
Ku pokrzepieniu oburzenia mogącego wystąpić ze strony co niektórych to czytających napiszę, że jestem
wychowana trochę inaczej niż zdecydowana większość naszego
wschodnio-katolickiego społeczeństwa. Wedle zasady, nic co
ludzkie, nie jest mi obce, co w rodzinie lekarzy jest dość
zrozumiałe – ciało człowieka to rzecz normalna i ludzka, a
polska edycja Playboya (przynajmniej za czasów Raczka i Mellera)
zrobiły z Amerykańskiego świerszczyka pochwałę kobiecego piękna, w przerwie między naprawdę wysokich lotów tekstami***.
W
2010 roku miałam więc sesję do kalendarza, która odbyła się na wówczas już mojej byłej uczelni Hochschule Zittau/Goerlitz w
Goerlitz. Był to projekt studentów, którzy mieli znaleźć sposób na zebranie pieniędzy na cele charytatywne dla wybranej
przez instytucji.
I znaleźli. Wymyślili dwustronny kalendarz z aktami studentów i studentek tejże uczelni.
I znaleźli. Wymyślili dwustronny kalendarz z aktami studentów i studentek tejże uczelni.
Byłam
jedyną Polką w kalendarzu i jedyną kobietą, która na sesję przebyła ponad
200km. I postawiła warunek: "akt zakryty", na który to fotograf nie chciał się zgodzić. Negocjacyjne przeciąganie liny trwało chwilę, ale widać było, że zmierza donikąd.
Powiedziałam:
Powiedziałam:
-
Ok, to nie. To ja wracam. Ale proszę o zwrot kosztów dojazdu.
Odwróciłam
się i zaczęłam kierować w stronę wyjścia.
Skoro
sesja się jednak odbyła, wiadomo, że wyszło na moje.
W
ramach zwrotu kosztów dojazdu, wysłano mi egzemplarz kalendarza o
okrągłej wartości 10EUR, za który nawet jego pomysłodawcy i
twórcy musieli zapłacić.
Przez
kolejne parę miesięcy odwiedzający mnie znajomi wchodząc do
mieszkania zamiast, jak na ludzi przystało, mówić "cześć",
już od progu witali mnie krzycząc "pokaż kalendarz!"
Kiedy
po opuszczeniu klaustrofobicznego, akademickiego pokoiku, który
miałam w zwyczaju nazywać swoim apartamentem zlokalizowanym w 10-cio piętrowym apartamentowcu z trzema windami i portierem, z czego
wszystko, poza nazewnictwem schowków na szczotki, w którym
Politechnika przechowuje po dwie-trzy osoby, było prawdą,
przeniosłam się do pustego mieszkania, które na kilka kolejnych
lat stało się moim biurem.
Ziejące
pustką ściany zmotywowały mnie do ponownego zwrócenia uwagi na
plakaty. Było to kilka lat temu, a więc już w dobie wysypu
dekoracji do urządzania wnętrz, które to dekoracje zaczęły być
dostępne nie tylko w Wielkopowierzchniowych Sklepach
Specjalistycznych, ale również w zwykłych supermarketach.
W jednym z nich, podczas rutynowych zakupów, idąc tylną alejką natknęłam się na ramy z plakatami.
Przejrzałam
je widząc dokładnie te same wzory, które naście lat wcześniej
oferowały światu salony Empik i sklepy z serii Nanu-Nana, którzy
jako pionierzy wprowadzili je do sprzedaży, zwątpiłam w ich sens.
Jednak
plakaty mimo wszystko nie dawały mi spokoju. Przez myśl przeszło
mi nawet zrobienie sobie własnego i wydrukowanie go w dużym formacie,
ale kompletnie nie miałam na to pomysłu.
Nie wiedziałam, co chciałabym na nim umieścić.
Nie wiedziałam, co chciałabym na nim umieścić.
Pewnego
dnia, a raczej pewnych zakupów, przeglądając plakaty po raz kolejny, trafiłam na taki, który niemalże wgniótł mnie w supermarketową
posadzkę.
Rzeczy
związane z Jezusem, a dokłądniej z wiarą w niego są w dzisiejszych czasach dość mocno
bojkotowane. Kilka lat temu widziałam nawet mem, który mówił, że
niedługo nastolatki w ramach swojego buntu będą czytać Biblię.
Blisko dwie godziny zajęło mi szukanie na dysku tego demotywatora i udało się w momencie, jak już miałam dać sobie z tym spokój. Przy okazji posprzątałam trochę w katalogach ze ściągniętymi z Internetu obrazkami.
Plakat,
który zobaczyłam, był dokładnie tym, czego szukałam.
Kupiłam
go natychmiast, mimo że w moim mieszkaniu-biurze nie pasował mi
absolutnie do niczego w choćby promilu.
Plakat przez pewnien czas w nim jednak wisiał dzielnie, aż do pamiętnego momentu
nadepnięcia nogą na szkło antyramy, w której się znajdował.
Jak
mogłam nadepnąć na antyramę? To proste! Lunatykując zdarza mi
się czasem chodzić po ścianach!
A
tak na poważnie, moje mieszkanie-biuro, które zdecydowanie bardziej
było jednak biurem, niż mieszkaniem, miało jeden dyżurny gwóźdź służący mi często do fotografowania ubrań - łupów z imprez
z cyklu SWAP Wrocław.
Dość często więc antyramę z plakatem zdejmowałam ze ściany, żeby na jej miejscu na chwilę powiesić coś innego.
Dość często więc antyramę z plakatem zdejmowałam ze ściany, żeby na jej miejscu na chwilę powiesić coś innego.
I
takim oto sposobem, przez nieuwagę ją zdeptałam.
Plakat
wrócił do swojej pierwotnej formy - do rulonu i trafił w kąt.
Leżał tak do mojego giganta, a raczej wielkiej przeprowadzki, (o
której nieco więcej już niebawem na Gingers
Magazine), która rozpoczęła się w połowie grudnia zeszłego
roku i trwała o parę miesięcy za długo.
A
tak naprawdę trwa nadal, a końca jej nie widać!
Jakieś
dwa miesiące temu postęp prac aranżujących mój obecny
"apartament", przy którym, podobnie jak przy wspominanym
akademickim, cudzysłów jest wymagany, doszedł do momentu, w którym
mogłam postarać się o uzupełnienie nieszczęsnej antyramy o szybę
i na powrót wprowadzanie do niej plakatu, który, w między czasie
czterokrotnie zmieniał swój kąt zamieszkania.
Szklarz,
za szybę podał mi zaporową cenę, dwukrotnie przewyższającą
cenę nowej antyramy.
Nie
lubię mnożyć dóbr, więc kupno nowej antyramy było dla mnie bez
sensem, zwłaszcza, że z "niańczeniem" obecnej,
bezszybnej męczyłam się minimum dwa lata.
O
ile nie więcej.
Z
racji chociażby mojej niewyobrażalnej cierpliwości i "zasiedzenia" oraz fatygi, należała się jej nowa
szyba.
Podczas
jednej z kolejnych wizyt w jakimś hipermarkecie budowlanym, podczas
której po raz kolejny niczego nie załatwiłam, (aha, bo wtedy
załatwiał coś mój brat)****
dowiedziałam się o istnieniu pleksi do antyram, które można było
dokupić sobie na Allegro!
Jeszcze
zanim wyszłam ze sklepu, kupiłam to, czego od tak dawna
potrzebowałam.
Ale
moje życie w tym momencie wcale nie stało się takie kolorowe.
Dwa
dni później, kiedy pleksi powinna być już u mnie, zadzwoniła pani z centrali firmy kurierskiej z informacją, że przesyłka już
do nich doszła połamana i czy w takim razie ma ją odesłać, czy
chcę mieć ją mimo wszystko dostarczoną.
-
Nie no, przecież to bez sensu. Proszę ją odesłać. Ale co wtedy?
-
Wtedy muszą pani wysłać kolejną, ale lepiej zapakowaną, żeby
tym razem już się nie połamała.
Sprawa
wydała się oczywista, ale tylko mnie i pani, która do mnie
zadzwoniła. Dla firmy, która paczkę źle zapakowała - nie.
Po
ponad dwóch tygodniach telefonicznych i mailowych "walk"
otrzymałam pełen zwrot gotówki: za towar oraz przesyłkę.
Potrzebowałam paru dni, żeby stwierdzić, czy na prawdę do szczęścia jest mi ta antyrama potrzebna, zwłaszcza po tym, ile stresu i nerwów mi zapewniła.
Patrząc
na stojący w jeszcze kolejnym z kolei kącie, smutny rulon, którego
zawartości nie potrafiłam już nawet odtworzyć w pamięci,
stwierdziłam, że owszem, owa antyrama jest mi do szczęścia potrzebna!
Również
na Allegro, ale w innej firmie zamówiłam o dokładnie 1zł droższą
pleksi.
W
piątek, a mamy niedzielę, kurier przywiózł mi ją do domu.
Dziś
rano, w czasie czekania, aż moje rytualne jajko na miękko ugotuje
mi się na śniadanie*****,
rozpakowałam swoją wielkogabarytową przesyłkę, cackając się z
nią, (żeby się nie powtarzać), jak z wiadomo czym.
Chwilę
później mój plakat zawisł na szarej ścianie, a ja, przeczytawszy
jego treść, stwierdziłam, że jeszcze nigdy przedtem nie była mi
ona tak bliska, jak właśnie dziś.
A
sam plakat jeszcze nigdy nie pasowała do żadnego wnętrza, w którym
kiedykolwiek mieszkałam tak, jak pasuje do tego.
Przeszło
mi wtedy przez myśl, że to jest właśnie to miejsce, w którym
powinnam być i Bóg wiedział to jeszcze zanim ja sama mogłabym o
tym pomyśleć.
***
Powiesiwszy
plakat w sypialni, w moim miejscu inspiracji, na przeciw leżanki
fachowo zwanej szezlongiem i tuż obok piętrzącej się na parapecie
dżungli kwiatów, ze zdziwieniem stwierdziłam, że niesamowicie
wręcz pasuje on do tego miejsca. Rozwiało to moje najmniejsze
wątpliwości, co do tego, że miejsce, w którym dziś jestem, jest
dokładnie tym, w którym być powinnam.
Od stłuczenia (zdeptania!) przeze mnie szyby z antyramy, zrolowany plakat tak dużo czasu spędził w kącie, że zapomniałem nawet, co jest na nim napisane.
Od stłuczenia (zdeptania!) przeze mnie szyby z antyramy, zrolowany plakat tak dużo czasu spędził w kącie, że zapomniałem nawet, co jest na nim napisane.
Kiedy
to przeczytałam, stwierdziłam, że treść, którą niesie ze sobą
wdrukowany na nim wiersz nigdy wcześniej nie był tak aktualny, jak
jest dzisiaj.
Tu
i teraz.
Zdałam,
sobie wtedy sprawę, że najwspanialszą rzeczą, jaka mnie w życiu
spotkała to poznanie Jezusa, ten moment, kiedy usiadłam u jego
stóp.
A
później wgramoliłam się wyżej, żeby usiąść obok i tak rok za
rokiem tam siedziałam, ale ostatnio przesunęłam się do Niego
nieco bliżej.
Historia
zasłon, które również wręcz absurdalnie dobrze pasują do mojej
sypialni...
(a
które miałam pociąć przy okazji pakowania którejś z kolei
partii Dżemstera, bo nie pasował
mi wcześniej absolutnie do niczego)
...też
jest nietypowa. Tak nietypowa, że tylko Bóg mógł ją zaaranżować,
bo żaden człowiek czegoś takiego by nie wymyślił.
A
poznanie tego Boga, poznanie Jezusa jest najwspanialszą rzeczą,
jaka mnie w życiu spotkała.
Wszystko
inne jest miłym dodatkiem.
_____________________________
*...kompletnie
i szczerze nie pamiętam, których
**Polski
film Juliusza Machulskiego z 2002, w którym zagrało naraz sporo
bardzo znanych aktorów
***
To tak dla, tudzież do osób, które gazety w życiu nie miały i
od razu oburzają się przyrównując je do taniej pornografii.
Jesteście
w błędzie.
****
co też wiąże się z ciekawą historią o tym, jakich inżynierów
produkuje Politechnika Wrocławska i dlaczego niektóre wydziały
tytułu inżyniera nie przyznają. Ale to już, jak napisałam, inna
historia i zdecydowanie na inną przestrzeń do publikowania.
Przestrzenią tą jest póki co tylko Facebook,
ale wkrótce również i strona pod tytułem Błękitne Migdały.
______________
O AUTORCE
Prowadzi firmę, której główną dziedziną jest wsparcie w zakresie szeroko pojętego Marketingu i Strategii Przedsiębiorstwa. Oferuje pomoc w budowaniu marek tworząc dla nich skuteczne plany działania na konkurencyjnych rynkach.
Julia Daroszewska prowadzi również szkolenia z tworzenia skutecznych profili/kont na LinkedIn i Facebooku - największych Mediów Społecznościowych wspierających biznes.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz