Udało mi się! Nareszcie udało mi się dozbierać naklejki i odebrać moją wymarzoną chełbię!
Może nie tyle mi się to udało, co mojej madce, która dla swojego młodszego dziecka zbierała naklejki na pluszaczka z Biedronki :v
Z chełbiami zapoznałam się jak byłam bardzo mała. Obserwowałam, jak pływają w Bałtyku i ratowałam je, kiedy fale wyrzuciły je na plażę. Z żalem patrzyłam na galaretki, którym nie udało się wrócić z powrotem do morza.
W piątek klasie podstawówki z wielką pasją uczyłam się o nich wszystkiego, co podawała dostępna literatura. Zawdzięczam im ocenę sześć z biologii na koniec klasy piątej.
Dodam, że szóstkę dostawało się za poziom wiedzy wykraczający poza zakres materiału przerabianego w szkole.
Później takie wysokie noty na koniec semestru otrzymywałam dopiero na studiach: z psychologii oraz W-F-u, na który nawet nie chodziłam, bo moje liczne kontuzje uniemożliwiały mi bieganie za piłką.
Ku mocnemu niezadowoleniu osób, z którymi studiowałam, co semestr miałam jednak najwyższą notę za sport. Co semestr bowiem brałam udział w jakichś zawodach sportowych (MTB i narciarstwo alpejskie) i, jako członek reprezentacji Politechniki Wrocławskiej dostawałam wyróżnienie w formie końcowej oceny.
W 2018 roku podczas home office w Hiszpanii na Costa del Sol spełniłam swoje marzenie: zobaczyłam na żywo żeglarza portugalskiego, o którym wcześniej tylko czytałam w "Biologii" Villego (za z trudem uzbierane pieniądze, bo kieszonkowych jako takich nie dostawałam kupiłam sobie w antykwariacie wydanie z 1977 roku, absolutnie nieaktualne, ale co mogłam, to z niego wyciągnęłam).
Ponieważ Internet nie był tak rozbudowany jak dziś, co niektórym nie mieści się w głowie, żeglarza oglądałam tylko na słabej jakości, czarnobiałych rycinach w książce, a tylko z opisu wiedziałam, jaki ma kolor.
Żeglarz portugalski to kolonia meduz, których elementem wspólnym jest balon z powietrzem, który pływa nad powierzchnią wody.
W Hiszpanii na plaży widziałam bardzo wiele żeglarzy. Próbowałam powrzucać je z powrotem do morza wierząc, że nie jest na to jeszcze za późno, ale za pomocą dwóch patyków było to praktycznie niemożliwe.
Co prawda wiedziałam, że balon z powietrzem nie jest groźny i spokojnie mogę go wziąć do ręki, ale nie miałam na to odwagi.
Spod balona wystawały niekiedy naprawdę pokaźnej długości parzydełka, niebezpieczne parzydełka, które miały kolor ultramaryny. Czytając o kolorach meduzy w czarnobiałej książce nie byłam w stanie wyobrazić sobie takiego odcienia. Sądziłam, że taki odcień niebieskiego można uzyskać tylko w laboratorium chemicznym tworząc jakieś radioaktywne związki.
A tu widziałam je na żywo u zwierzątka, które nie posiada nawet centralnego układu nerwowego!
Moja babcia miała bliskie spotkanie z meduzą. Podczas jednych z wakacji na Florydzie pływała w oceanie. Wokół pływało mnóstwo dziwnych balonów. "Myślałam, że to prezerwatywy pływają wokół" - mówiła.
Swoją drogą balony są bezbarwne i podłużne, więc myślę, że skojarzenie babci było całkiem trafne. W pewnym momencie taki balon podpłynął do niej, a ona poczuła na policzku potworny ból. Meduza poparzyła ją w twarz.
Natychmiast wyszła z wody i równie natychmiast dobiegł do niej ratownik, który widział, co się stało. Od razu podano jej lek, czy też maść, dzięki czemu po poparzeniu nie został nawet ślad.
A jak w ogóle można lubić meduzy?
A no można. Tak po prostu można.
Nigdy nie miałam psa ani kota. Z futerkowców przez chwilę miałam królika, a potem przez jeszcze krótszą chwilę – myszkę.
Miałam też dwie koszatniczki, ale to już w momencie, kiedy nie miałam aż tyle czasu, żeby się w pełni nimi zajmować, bo trzeba było zacząć się już uczyć. Zresztą… Futerkowce chyba nigdy nie były dla mnie.
Kiedyś w ramach lekcji wychowawczej, na której było spotkanie z weterynarzem mieliśmy możliwość przyniesienia swojego zwierzątka domowego.
To była druga klasa podstawówki.
Przyszłam do domu zapłakana, ponieważ niczego w domu nie miałam.
Moja mama wzięła wtedy słoik i złapała do niego siedzącego w koncie sufitu pająka.
Dumna zaniosłam go do szkoły.
Moimi zwierzątkami domowymi były więc nie-futerkowce.
Miałam patyczaki, które dostałam od państwa Gucwińskich, dwukrotnie zimowałam ślimaki: dwa małe i jednego winniczka, który trzymałam w małym akwarium i wszędzie ze sobą nosiłam.
Przez lata z przerwami - od podstawówki po połowę studiów hodowałam żaby szponiaste, które to żaby od zawsze są moją miłością.
W zeszłym tygodniu na bankiecie po gali Gwiazdy Biznesu zaserwowano ślimaki winniczki.
Od dawna marzyłam, żeby spróbować, jak one smakują, ale kiedy zgodnie z instrukcją wyciągnęłam ślimaka winniczka z muszli, mnie dałam rady włożyć go do ust.
Czułam się tak, jakbym miała zjeść swoje zwierzątko domowe.
Wiem, że podobno winniczek smakuje jak kurczak. Muszę to przyjąć za pewnik.
Kiedy brałam z ekspozycji swoją pluszową meduzę, pani za mną brała raka.
Podczas rozmowy przy kasie okazało się, że rak był szczytem marzeń jej prawdopodobnie wnuka. W zbieranie kuponów na naklejki oraz naklejek zaangażowana była cała rodzina.
Zastanawiam się tylko, jak wyglądało przekazanie informacji przez dziecko o tejże właśnie maskotce i czy nie brzmiało to przypadkiem: "mamo! Ja chcę raka!" tudzież wersja nieco dłuższa: "mamo! ja chcę mieć raka!"
O AUTORCE

Też lubię meduzy, są naprawdę fascynujące. Ciekawa historia. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń